To znów jeden z tych postów, które nie wiem, jak zacząć. Zacznę od podziękowań dla tych, którzy pytali, gdzie się podziewam, dla tych, od których otrzymałam piękne kartki, wiadomości. Jesteście absolutnie cudowni. Dziękuję również tym, którzy pomimo mojej małej aktywności blogowej, nadal ze mną zostali. Każdy z Was jest dla mnie ważny.
Przyznam, że miałam różne myśli, począwszy od zakończenia blogowania, jakieś takie lęki, by napisać... Dla wielu ten blog jest odskocznią, miejscem, gdzie można poczuć się lepiej i to mnie niesamowicie cieszy. Jednak ostatni rok, a nawet więcej to pasmo wysokich gór do przejścia, którymi nie chciałam Was zasmucać w żadnej formie. Potem jednak pomyślałam, że niestety przemawia za mną lęk i zwykłe zmęczenie, bo wielu z Was nie raz mi udowodniło, że jesteśmy tu na dobre i na złe.
Dlatego raz jeszcze...dziękuję.
Pominę wiele, bo nie chcę samej sobie dokładać stresu. Zdjęcia, które tu zamieściłam, są z początku jesieni zeszłego roku i miały być wtedy tu opublikowane. Był również w przygotowaniu inny post z wyprawy, jednak dokładnie dzień po tej wyprawie zaczęła się wspinaczka pod górę dużych gabarytów.
To ten moment, kiedy wszystko jest OK i nagle słyszysz:
'Aga...krwawię.'
Z początku nie było takiego lęku, bo mój kochany brat miał już takie przypadki zapalenia. Brał tabletki i po tygodniu było dobrze.
Jednak nie przechodziło. Mój brat ma silną fobię społeczną, zresztą już Wam to pisałam. Niestety od lat nie potrafię napisać jego historii, za duży ciężar.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, chwili przerażenia, kiedy zawołał z łazienki, bym dzwoniła do lekarza, ponieważ krwi leci coraz więcej i więcej. Tak, jak napisałam, pominę dużo, bo wierzcie mi, odkładałam pisanie tego dość długo.
Walczymy z chorobą prostaty...
Marcin to moje serce, mój najlepszy przyjaciel, moja siła, mój brat, część mnie.
Nienawidziłam tych momentów, nadziei, że udaje się to wyleczyć i tego cholernego powrotu krwotoku. Były momenty strasznego przerażenia, gdzie mocz już w ogóle nie przypominał moczu, gdzie krew była cały czas, a Marcin zastanawiał się, czy dożyje świąt...
Poczuliśmy grozę, kiedy lekarka powiedziała:
'Boję się o Pana.'
Wysłała go na SOR. Pojechaliśmy tam, tam też każdy z nas pokonał wiele barier. Płakałam tam ze wzruszenia, kiedy mój brat z silną fobią był tym, który pomagał innym. To był ciężki dzień, ale byliśmy wtuleni w siebie. Przyjechaliśmy rano, wyszliśmy wieczorem, a na dworze stał Tata z Timmim, który podbiegł do nas z wielkim uśmiechem, cała nasza piątka tuliła się, jakbyśmy nie widzieli się lata.
Znaleźliśmy urologa, wykonałam w tym czasie wiele telefonów. Marcin jest po kilku badaniach, nigdy nie był sam, braliśmy wolne, nie ważne, musieliśmy być razem, bo w rodzinie siła.
Bardzo bał się jednego badania, które odbyło się w Katowicach. Tak, bał się, ale zawsze szedł, miał głowę na karku i robił, co tyko mógł, by sobie pomóc, jak i nam. Badanie w Katowicach było nie takie straszne, choć też niezbyt przyjemne, a opisanie go doprowadziłoby wielu z nas do osłabnięcia. Badanie miało wykluczyć raka i tam go wykluczyło. Po badaniu postanowiliśmy iść na jarmark świąteczny, by dodać sobie choć trochę radości. Mama była z Timmim w domku, nam udało się zrelaksować. Śmialiśmy się, wygłupialiśmy, właziliśmy w różne miejsca, zrobiliśmy zdjęcia dla Mamy, ja, Tata, Marcin.
Wszyscy jeszcze bardziej się do siebie zbliżyliśmy. Przeszliśmy wiele chwil grozy, wylaliśmy łez, jak nigdy, byliśmy jednocześnie silni, zmotywowani, byliśmy razem, razem płakaliśmy i razem walczyliśmy.
Staraliśmy się szukać ulgi, graliśmy w czwórkę w gry planszowe niemal codziennie i nadal to robimy, Timmi zawsze leży koło nas, cała rodzinka razem. Ja nie byłam sama na badaniach, Marcin nie był sam. Szukaliśmy pocieszenia, potrzebowaliśmy siły, zresztą sami wiecie.
W tym czasie nauczyłam się szydełkować, no nadal się uczę. Była to dla mnie czarna magia, a tu nagle szok... jestem w trakcie robienia sobie koca. Zrobiłam już grubo ponad setkę kwadratów i w ogóle mnie to nie nudzi.
Nie wiem, jak, pojęcia nie mam, ale nagle zainteresowałam się kosmosem. Uwielbiam oglądać live z Nocne Niebo, AstroLife czy Nocny Marek. Pamiętam pierwszy raz zobaczenia starlinków. Nazywają je gwiezdnym pociągiem, wyglądają, jak gwiazdy, ale to satelity z internetem...
Staliśmy razem na balkonie, noc, nagle zza drzew wychodzi gwiezdny pociąg i przelatuje dokładnie nad nami, bez pośpiechu, tak, by móc docenić jego piękno...choć no trzeba przyznać, że dobre to dla środowiska nie jest, ale starlinki zawsze już pozostaną dla mnie symbolem magii w ciężkich chwilach. Skakałam, jak dzieciak z radości. Mama stała za mną i mnie grzała, zawołałyśmy resztę i razem oglądaliśmy magię na niebie, bo tak się wtedy czuliśmy...chwila magii, nadziei, wiary.
Spędziłam ponad dwie godziny na szukaniu perseidów, złapałam ich ponad dwadzieścia. Przyklejona do szyby, siedząc na ziemi, na kocu do drugiej w nocy. Nie żałowałam ani sekundy, choć plecy bolały, nie żałowałam. Zresztą powiem Wam, że im bardziej zagłębiam się w kosmos, tym bardziej zmienia się moje postrzeganie życia.
Marcin ma się dużo lepiej, jest na miesięcznym leczeniu antybiotykiem, potem kończy to leczenie, idzie na kolejne badania, by zobaczyć, by podjąć decyzję, co robić dalej. Tomograf wyszedł dobrze, nadal jakieś objawy ma, więc nadal z tym walczymy. Walczymy z całych sił i tak mocno też wierzymy.
Każdy z nas ma silne poczucie zmiany, wiadomo, że takie chwile zmieniają człowieka. Chyba już każdy z nas skupia się na tym, co najważniejsze, jakby z większą świadomością.
Marcin, Mama, Tata, Timmi, to mój najcenniejszy skarb i wydaje się to niemożliwe, a jednak...piękno naszej relacji zostało jeszcze bardziej wyszlifowane.
Zatem raz jeszcze dziękuję każdemu, kto tu został, przeczytał, wspiera. Każdy z Was jest dla mnie ważny i będę to często powtarzać. Wielu z Was jest dla mnie światłem w mroku, siłą, kiedy upadam, uśmiechem, kiedy go potrzebuję, wiedzą i prawdziwą duchową rodziną.