Dziesiątego stycznia, choć ponoć dziewiątego, przyszła na świat moja przyjaciółka. Rzecz jasna, wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam, nawet mnie na świecie nie było. Chyba czułam, że bratnia dusza się już pojawiła w świecie, to też siedem dni później postanowiłam zrobić to samo.
Tyle lat chodziły blisko siebie, nie wiedziały, że staną się sobie tak bliskie. Minęło już niemal 20 lat. Długo, a jakby sekunda przeleciała.
Na post ten Sylwia czekała bardzo długo. Chciałam, by pojawił się 10 stycznia, ale pojawia się teraz. Mam nadzieję, że się ucieszy, może nawet zaskoczy, że wreszcie pojawił się wpis o naszej wakacyjnej wyprawie.
Trzy dni pełne wrażeń. Zwiedziłyśmy Hel, naszą główną siedzibę tych wakacji. Byłyśmy również we Władysławowie i w miejscu, które z marszu stało się dla nas jakby bliskie, piszę o Gdańsku. Post z tego miejsca pojawi się nieco później i pewnie będzie pełen zachwytów. hehe
Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednym punkcie na mapie, które zwiedziłyśmy.
Czytajta uważnie, bo ta wyprawa była niesamowita, zaskakująca, niepoważna. Zaczynajmy:
Sylwusia i Agusia weszły do pociągu zacnego. Powędrowały nim poprzez lasy i pola. Pociąg zatrzymał się w miejscu docelowym zwanym... toż zapomniałam... Puck, jak mniemam.
Stanęły na peronie, rozejrzały się wkoło, spojrzały na siebie w milczeniu i powiedziały: 'To co, wracamy?'...
Weszły z powrotem do tego samego pociągu i tym sposobem znalazły się we Władysławowie.
Takie z nas nietuzinkowe podróżniczki. buhaha
Tak, tak... ten post jest pełen zdjęć. Wszystko, by ucieszyć Sylwinkę balbinkę. No to dawajta teraz parę, bo gdzie to wszystko upchnąć.
Wracać do domu zupełnie się nie chciało. Piękna pogoda, lekka bryza, choć upał doskwierał niemiłosiernie.
Te dwa wielkie dzieciaki, Flip i Flap, poszły pohuśtać się na huśtawkach. Jedna z nich spadła, ależ było zabawnie.
Sylwia wyciągnęła Piccolo, ależ z nas pijaczki... wybaczcie, wiem, że nie przystoi damom. haha
Uczciłyśmy naszą wspólną wyprawę, czas wspólnie spędzony. Tylko trzy dni, a my widziałyśmy ogrom, doświadczyłyśmy wiele dobra. Cudne zachody słońca, wyśmienite potrawy, dużo rozmów, dużo wygłupów.
Ja osobiście kocham chodzić brzegiem morza, mogłabym tak godzinami. Kiedyś Wam opiszę wakacje z mamą i to jak na brzegu spotkałyśmy rekina.
Uwielbiam te nasze przyjacielskie odkrywanie świata.
No tak, tylko jedna rzecz mi zupełnie nie pasowała, istny koszmar... zgroza. Mam na myśli bezczelne, krwiopijce komary. Tam to jakieś mutanty latają. Tak mnie pogryzły, że ledwie chodziłam. Strzeżcie się helskich komarów, to prawdziwe mendy.
Tym oto sposobem zakończę ten post, co zdjęć dużo, a też nie chcę przesadzić.
Choć chwilka, chwilka.
Przeca ja tu muszę wspomnieć o jednej z najlepszych imprez, na jakich byłam.
Zaraz obok naszego domku (z przemiłą właścicielką), stoi sobie mały, bardzo klimatyczny lokal.
Sylwia zaproponowała, byśmy poszły na szanty i to śpiewane przez prawdziwego kapitana statku. Poszłam i byłam niesamowicie zaskoczona. Przeszliśmy przez próg lokalu i od razu poczułam się swojsko. Kochani, mnie tam totalnie 'odwaliło', śpiewałam na całego, bawiłam się jak nigdy. Sylwinka również była zaskoczona.
Patrzę, nad swoją głową widzę potężny dzwon. Myślę sobie: ' Jakby to było fajnie w niego uderzyć...'.
Dziękować Bogu, że tego nie zrobiłam.
Chwil parę minęło i dźwięk dzwonu rozbrzmiał w mych uszach i nie tylko w mych. ;D
Patrzymy, a na stole pojawiają się kieliszki z wódką. Czyli po to ten dzwon. Kto w niego zabije, ten stawia wszystkim. Uf... upiekło mi się, a ludzi było całkiem sporo.
Wieczór ten chciałabym przeżyć jeszcze raz. Kapitan niesamowicie miły, zabawny. Ludzie rozmowni, przyjacielsko nastawieni. Jeden z najlepiej spędzonych wieczorów, myślę, że Sylwinka się zgodzi.
Dobrze, teraz już kończę ten wpis.
Sylwinko, twórzmy, jak najwięcej takich chwil. Sto lat, to mój prezent mega spóźniony, ale od serca.💝🎂
Do następnego kochani, a teraz pośpiewajmy. ;D